Mare Tranquillitatis, czyli miejsce lądowania Apollo 11 i Keflavik na półwyspie Reykjanes były dla naszej dwójki tak samo zaskakujące i niesamowite, jak księżycowe pustkowie dla Aldrina, Armstronga i Collinsa. Nierzeczywiste krajobrazy, widoczne na horyzoncie uśpione wulkany, absurdalnie wielka skorupa zastygłej lawy porośnięta mchem o nieprawdopodobnym odcieniu... A przecież wiedzieliśmy, czego można się spodziewać na islandzkim Ring Road, ale to nie wystarczało, chcieliśmy zakosztować jeszcze bardziej ekstremalnych przeżyć, które zaserwować mógł nam interior wyspy. Ruszyliśmy więc jak najszybciej na zachód północnym wybrzeżem półwyspu, pełni wiary w to, że wiatr mocno wiejący w plecy będzie nam sprzyjał i pomoże szybko przemknąć przez południowo-zachodnią część wyspy. Te okolice są najbardziej zaludnionymi obszarami Islandii.

Jeszcze tego samego wieczora przejechaliśmy przez Reykjavik - 200-tysięczną stolicę. To miasto wielkości Kielc. Cała populacja Islandii jest taka jak Katowic i wynosi 311 000, podczas gdy jej obszar jest tylko nieznacznie mniejszy, niż całej Polski.
Już drugiego dnia, po przejechaniu ok. 250 km od lotniska, skończył się asfalt i wjechaliśmy na szutrową górską drogę Sprengisandur (F26). Z racji braku mostów na strumieniach i rzekach, stanu jej nawierzchni oraz stromych podjazdów i zjazdów jest ona dopuszczona wyłącznie do użytku dla pojazdów 4x4. To brzmiało groźnie. Z każdym kilometrem krajobraz stawał się coraz bardziej niesamowity. Widoczne w oddali ogromne jęzory lodowców, piękne jeziora, czarne wulkaniczne góry. Jedynym śladem człowieka była tylko kamienista, nierówna droga, wijąca się przez bezkresne pustkowia. Teren wydawał się całkowicie dziki i niedostępny. Jak okiem sięgnąć jałowe czarne pola lawowe gdzieniegdzie pokryte ruchomymi piaskami i poprzecinane rzekami spływającymi z lodowców. Z daleka malownicze i pociągające jednak pokonanie ich w bród budziło nasze obawy i lęk. Rwące potoki spływające z lodowców i pokrytych śniegiem gór pojawiały się coraz częściej. Podnosząc poziom adrenaliny, obniżały temperaturę dolnej części ciała. Decydując się na wyjazd w czerwcu wiedzieliśmy, że dalsza droga będzie zamknięta. Po dotarciu do wjazdu górskiej drogi F910, prowadzącej do stóp wulkanu Aksja, nie pozostawiono nam co do tego żadnych wątpliwości. Poziom wód w rzekach, które trzeba przekroczyć (na tej drodze też nie ma mostów) był zbyt wysoki, a po zimie droga nie była jeszcze naprawiana. Nawet monstrualne samochody terenowe Islandczyków mogły sobie tam nie poradzić. Jednak podjęliśmy ryzyko i ruszyliśmy naprzód, w najtrudniejszą drogę islandzkiego interioru.
Niemal dwudniowa przeprawa przez Odadahraun - największe pole lawowe w Islandii i stanowiące największą pustynię w Europie (ponad 6000 km2) była niewątpliwie najtrudniejszym etapem wyprawy. Te sto kilometrów pokonaliśmy w większości pieszo, pchając rowery przez pustkowie najeżone czarnymi skałami. Szlak znaczyły tylko wystające z zastygłej lawy i piachu tyczki. Mocny wiatr i piaskowe burze bezlitośnie szarpały naszym ekwipunkiem, nie pozwalając nawet na rozbicie namiotu. Po pokonaniu tego odcinka znowu jechaliśmy kamienistym traktem, jak dzieci ciesząc się, że możemy wreszcie rozwinąć prędkość kilkunastu kilometrów na godzinę. Naszym kolejnym celem była Aksja. Delektowaliśmy się podjazdem na ten ogromny wulkan o kalderze należącej do największych na Ziemi. Ostatnia erupcja miała miejsce w 1961 roku, a młode pola lawowe były kilka lat później miejscem treningu Neila Armstronga i Buzza Aldrina przed pierwszym lądowaniem na Księżycu. Wybrano je, bo najbardziej przypominają rzeczywistą powierzchnię naszego naturalnego satelity. Trudy przeprawy przez pustynię i góry zrekompensowała nam kąpiel w ciepłym, mleczno-błękitnym jeziorze Viti (Piekło), w samym sercu śpiącego wulkanu. Kierując się na północ, ku drodze nr 1 okalającej wyspę, mieliśmy jeszcze do pokonania ok. 100 km ciężkiej jazdy kamienistą drogą, kilkanaście przepraw przez rzeki i strumienie. Widoki na wulkaniczną górę Herdubreid przykrytą lodową czapą, wyrastającą z pól lawowych i piasków pustyni, zwaną przez Islanczyków „Królową wszystkich gór” były zapłatą za trudy podróży. Kiedy dotarliśmy do wspomnianej drogi nr 1, ponad 300 km przebytych na rowerze lub pieszo przez pustkowia było już za nami. Tym samym pierwsza przeprawa przez interior, stanowiąca najtrudniejszy etap wyprawy, skończyła się. Po dojeździe do Ring Road pognaliśmy na zachód do Reykjahlid - pierwszego przystanku, gdzie mogliśmy uzupełnić zapasy i wreszcie najeść się do syta.
Podróżowanie na rowerze po okolicach Reykjahlid i jeziora Myvatn na północy Islandii to sama przyjemność. Na stosunkowo małym obszarze skupiona jest ogromna ilość niesamowitych atrakcji. Wynikają one z naturalnego ukształtowania terenu wynikającej z aktywności wulkanicznej i sejsmicznej tego rejonu. Islandia słynie z niesamowitych wodospadów. Dettifoss, do którego odbiliśmy na północ, uzmysłowił nam potęgę pierwotnej natury. Jest to najpotężniejszy wodospad Islandii i wobec tego także całej Europy. Przez jego krawędź przelewa się nawet 500 m3 wody na sekundę. Opadająca masa wody wywołuje z niczym nieporównywalny huk i drżenie ziemi pod stopami. Energia, którą można poczuć wszystkimi zmysłami. Islandczycy chcą jej jak najwięcej odzyskać, dlatego wykorzystywanie energii z wnętrza ziemi jest widoczne na każdym kroku. Na północy wyspy elektrownia Krafla położona w rejonie aktywnym geotermalnie wykorzystuje parę wodną i ciepło z wnętrza ziemi do produkcji prądu i ogrzewania domów.


Strict Standards: Only variables should be passed by reference in /home/bikeboard/domains/bikeboard.pl/public_html/smarty/plugins/function.x_paginator.php on line 35

Dodano: 2011-10-25

Autor: Tekst: Zbyszek Mossoczy

Reklama


Aktualny numer

Piszemy m.in.

    Piszemy m.in. o:
  • lekkie koła do maratonu
  • Road Tour 2019
  • Andy - Apu Wamani
  • testujemy: Fulle XC, Ghost Kato 3.9 AL, KTM X-Strada 20, Trek Madone SLR 9 Disc eTap,Merida Silex 200, Scott Ransom 920