Wyprawa w Główny Szlak Podkarpacki zaczął… jaki? Podkarpacki? A cóż to takiego? Rozumiem Beskidzki, nazywany też Karpackim, ale Podkarpacki? Przecież taki twór nie istnieje!

Otóż i tak, i nie – projekt szlaku powstał bowiem w latach 40 ubiegłego wieku dzięki Kazimierzowi Sosnowskiemu (tak, to on jest imiennikiem Głównego Beskidzkiego). Przebieg trasy został dość ogólnie opisany, można go zobaczyć min. w zbiorach biblioteki UJ w nr 19. „Wierchów”. Jednak ostatecznie nie zyskał wystarczającej aprobaty i nie został wytyczony w terenie. Nie było to jednak dla nas problemem – po wielu nocach spędzonych nad mapami przy dobrym piwie i muzyce Floydów udało się ustalić proponowany przebieg szlaku używając tych już istniejących. I tak powstała wspaniała trasa, prowadząca przez większość Pogórzy, z zachodu na wschód. Na co więc czekamy?

Nasz wyjazd nastawiony był na przygodę, a nie na wygodę. W związku z tym wszystkie tobołki wieźliśmy na własnym garbie. Reszta jak zwykle – namioty, spanie w lesie, kąpiel w strumieniach i wieczorne ogniska. Tak! Tego potrzebowaliśmy!

Według naszych ustaleń szlak zaczynał się w Andrychowie, niewielkiej, ale całkiem ładnej miejscowości położonej u podnóży Beskidu Małego, który to przywitał nas wyborową jazdą i dobrym oznakowaniem (w późniejszych dniach mogliśmy o tym tylko marzyć). Dostaliśmy się na Leskowiec, który zachwycił nas wspaniałym widokiem na Babią Górę, pokrytą jeszcze śniegiem. Stąd kierowaliśmy się już szlakiem czerwonym, który wprowadził nas w zapomniany nieco przez turystów zarówno pieszych jak i rowerowych Beskid Makowski. Naprawdę nie wiedzą, co tracą! Podjazdy są względnie krótkie, męczące, ale zjazdy…mm! Ciągną się kilometrami, oferując przy tym wspaniałe widoki czy to na południe, gdzie prezentuje się pięknie Babia Góra czy na północ – na pogórze Wielickie. Pierwszy nocleg wypadł nam w bardzo ciekawym i urokliwym miejscu – w ruinach baszty, nieopodal Myślenic. Żadnej Białej Damy nie spotkaliśmy, ale i tak było urokliwie!

Dalej szlak prowadził ochoczo przez północne rubieże Beskidu Wyspowego. Kto był, ten wie, co to oznacza. Podjazdy okazały się bardzo strome, zjazdy krótkie, ale intensywne. Swoją drogą – nazywany jest wyspowym nie bez przypadku – wystarczy pojawić się na szczycie dowolnej góry, gdy w dolinach zalegają mgły. Co zobaczą nasze oczy? Piękny spektakl – przed nami ukażą się wierzchołki okolicznych szczytów, które niczym wyspy wystają z otaczającego nas morza mgieł. Widok warty każdej ceny! A była ona wysoka - przez cały wspomniany Beskid męczył nas deszcz i mgła. Co więcej w lasach powywracane były stare, potężne Buki, skutecznie utrudniając wjazd na jakąkolwiek górę. Sprowadzało się to do… no cóż, do pchania. To właśnie w Beskidzie Wyspowym czekał na nas najwyższy szczyt naszej wyprawy – Jaworz, który wznosi się na 921m ponad okolicę. Zjeżdżając z kulminacji można zobaczyć po prawej stronie wieżę widokową. Oczywiście chcieliśmy z niej skorzystać, ale zdjęcia wyszły równie ciekawie jak kadr szarej kartki.

Kierując się dalej na wschód zostawiliśmy za sobą nie tylko Beskid Wyspowy, ale także i brzydką pogodę! Teraz czekało na nas przepiękne Pogórze Rożnowskie! Widoki wcale nie bez przesady zapierały dech w piersi – otaczały nas bowiem pagóry pokryte łąkami, z rzadka lasami czy pojedynczymi drzewami, które kwitnąc zapewniały wspaniały spektakl barw! A to wszystko dopełnione widokami Tatr na horyzoncie i Jeziora Rożnowskiego w Dolinie! Jazda szła dość szybko i prędko dostaliśmy się w pogórze Ciężkowickie. Nie ujmując mu oczywiście, muszę przyznać, że tylko troszkę brzydsze od Rożnowskiego za sprawą braku jeziora . Minus ten z powodzeniem rekompensuje wspaniałe Skamieniałe Miasto, które znajduje się nieco na południe od Ciężkowic. Może i jakiś rowerzysta został zaklęty tam w kamień..? Dalej czekało na nas niemal 25-kilometrowe pasmo Brzanki i Liwocza. Tutaj minęliśmy drugie i zarazem ostatnie schronisko na trasie naszej wyprawy. Czuliśmy się jak Bilbo, gdy wybierając się na Samotną Górę zawitał do Rivendell, ostatniego przyjaznego domu. Lembasów niestety nie dostaliśmy, ale uzupełnione zapasy wody podniosły nasze morale i zachęciły do dalszych wojaży! I dalej, ciągle na wschód, podążaliśmy szlakiem przed siebie, a jazda z godziny na godzinę stawała się coraz trudniejsza i nieznośna. I to bynajmniej nie z powodu ciężkich podjazdów, awarii sprzętu czy bolącego tyłka. Przyczyna była bardziej niż banalna – gubiący się szlak! O ile w ogóle można powiedzieć, że takowy tu istnieje. Początkowo oznaczony był znośnie, ale później zaczął nagle i niespodziewanie znikać. Remedium? Przez jakiś czas pomagało zerkanie na mapę, ale później nie dała rady ani ona, ani okoliczna ludność. Nie mówiąc już o tym, że im bliżej Dynowa, tym szlak nie prowadził leśną ścieżką, ni choćby wydeptanym wąskim traktem. Szedł ot tak, przez las na hurra, co przy braku oznaczeń napsuło nam wiele krwi. Napsuło, ale zbliżając się coraz bardziej do wschodniej granicy piękno otaczających nas pogórzy zaczęło coraz bardziej urzekać. Jest w nich jakaś dziwna magia, swoisty klimat, coś na kształt Beskidu Niskiego. Co jakiś czas można spotkać cmentarze wojenne, kapliczki czy krzyże, które tu i ówdzie wystają z pola tudzież zielonego już, wiosennego lasu. A gdy błękitna wstęga Sanu pojawiła się na horyzoncie, wszystko nabrało dodatkowego smaku i piękna. Podziwiając otaczające nas pogórze Przemyskie skierowaliśmy się już w stronę Przemyśla, gdzie sprawiliśmy sobie nagrodę w postaci naleśników z serem! Ach, ich słodycz i smak wspominam do tej pory! Tak właśnie pożegnał nas Główny Szlak Podkarpacki!

Pożegnał, ale z pewnością nie pozwolimy mu tak łatwo o sobie zapomnieć! Sprawił nam niesamowitą przyjemność, jazda przez pogórza jest cudowna, niezbyt ciężka, nie za lekka. Oferuje bardzo przyjemne, ciągnące się nieraz kilometrami zjazdy, które dodatkowo zostają okraszone wspaniałymi, niespotykanymi nigdzie indziej widokami! Czego chcieć więcej?

No i tu właśnie można by szybko wyprowadzić kontrę – jak to czego? Dobrego oznaczenia! W końcu tak wspaniały szlak nie powinien ot tak gubić się gdzieś w odmętach Podkarpackich gęstwin i lasów. Ma to swoje uzasadnienie – nikt po pogórzach niestety już nie chodzi. O ile w Beskidzkie Małym spotkaliśmy kilku turystów, tak Pogórza zostały całkowicie opuszczone… Poza tym, prócz dwóch kapci i małych problemów z hamulcami, nie przydarzyło się nic złego.

Główny Szlak Podkarpacki był wielką i wspaniałą przygodą! Niektórzy nazwaliby go pogardliwie „Głównym Beskidzkim dla ubogich”, ale to nieprawda. Szlak w pełni zasługuje na swoją dumnie brzmiącą nazwę – można przeżyć na nim więcej przygód niż się spodziewacie. Jeśli tylko więc drzemie w Was niepokorny duch, pragnienie poczucia prawdziwej, niczym nie skrępowanej wolności, to nie czekajcie dłużej. Szlak Podkarpacki na Was czeka!

Dodano: 2013-07-02

Autor: Tekst i zdjęcia: Kamil Łazowski

Reklama


Aktualny numer

Piszemy m.in.

    Piszemy m.in. o:
  • lekkie koła do maratonu
  • Road Tour 2019
  • Andy - Apu Wamani
  • testujemy: Fulle XC, Ghost Kato 3.9 AL, KTM X-Strada 20, Trek Madone SLR 9 Disc eTap,Merida Silex 200, Scott Ransom 920